Cóż wiemy o miłości? Nic albo prawie nic

Czy jakoś tak było w piosence. Nie wiem, czy wyjdzie mi ta notka, ale postanowiłam spróbować zestawić moje spostrzeżenia z tymi lansowanymi w środkach masowego przekazu. W końcu miłość to rzecz, o której powstało nieskończenie wiele wykluczających się aforyzmów, oksymoronów itd. Co to jest oksymoron? To uprzejmy kierowca! Hahaha, suchar :D Albo coś podobnego- jak Saul Berenson mówił do Carrie w Homeland- You are the smartest and fucking dumbest person I've ever known. Jak to ktoś nie widział serialu Homeland? No ale jak zwykle, kultura masowa woli skupić się na czymś bezsensownym i oderwanym od rzeczywistości, jak Gra o Tron, a nie na serialu o CIA i terroryzmie, przecież to takie straszne, bo takie prawdziwe!
Jeden z moich ulubionych filmów o miłości, czy mniej więcej o miłości (nie, w sumie to wcale nie o miłości) to The Other Woman. Kocham Leslie Mann! Kocham ją za scenę, kiedy rzyga do torebki, kocham, gdy chodzi z wielkim psem, gdy zakłada suknię ślubną i płacze, jedząc bitą śmietanę przez welon i Cry inside like the winner !

więc jeśli chodzi o miłość, płaczmy wewnątrz, jak zwycięzcy. Rzucił cię chłopak?- nie pokazuj mu swojego bólu, choć to jest coś, na co ja zawsze miałam ogromną ochotę, zawsze chciałam przebrać się za kloszarda i chlipać u niego na klatce schodowej, aż zadzwonią po hydraulika, bo chyba rury przeciekają. Myśląc logicznie, trudno powiedzieć, jaki to miało odnieść skutek- pewnie chciałam, żeby zobaczył, jak bardzo mnie zranił. No bo jeśli mnie rzucił, z jakiegoś powodu, to jeśli zobaczy, że ja jestem zraniona, ten powód zerwania zniknie i będzie chciał do mnie wrócić? Logiczne.

Kolejny film, trochę bardziej o miłości, to He's Just Not That Into You (w polskim tłumaczeniu "Kobiety pragną bardziej", a nie po prostu "On tak na ciebie nie leci"). Cudowna kompilacja kobiecego sposobu myślenia. Niech każda się przyzna, jakie to głupoty robiła, żeby zwrócić na siebie uwagę płci przeciwnej. Wymyślane preteksty do spotkań, do telefonów, a jaka była radość, gdy ktoś napisał smsa, choć pewnie napisał smsa dlatego, że siedział na kiblu i mu się nudziło. Ewentualnie może dlatego, że on wiedział, że jestem w friendzone, a ja jeszcze nie ;)

Pierwsza moja miłosna przygoda (nie licząc ślubu kolonijnego) miała miejsce w liceum, kiedy to poznałam kuzyna koleżanki. Było to zupełnie nowe i cudowne uczucie, gdy ja byłam kimś zainteresowana, a ten ktoś, o niebiosa, był zainteresowany mną. Widywaliśmy się przez jakieś dwa miesiące, po czym stwierdziłam, że w sumie chyba nie jestem aż tak bardzo nim zainteresowana, potem trochę żałowałam, a potem on żałował i wysłał mi list z wierszem miłosnym, który w zasadzie był przepisanym "Deszczem jesiennym" Staffa, ze zmienionymi rymami. Kilka lat temu dowiedziałam się, że stał się bardzo wierzący i ożenił się z inną bardzo wierzącą dziewczyną, którą poznał, kiedy jeszcze się ze mną widywał, tak przynajmniej wynikało z opisanej przez nich historii miłosnej. Good for him, anyway.
Kolejna historia miłosna nastąpiła w zasadzie kilka miesięcy później, po wakacjach, kiedy poznałam Moją Wielką Miłość. Miałam wtedy 17 lat. Zaczęło się w zasadzie podobnie, jak ta poprzednia, z tym, że ten chłopak był, no wtedy w moich oczach był ideałem. Tak naprawdę do tej pory nie potrafię zdecydować, czy miałam tak wielkie szczęście, że go poznałam, czy może tak wielkiego pecha. Najprawdopodobniej i to i to. Niestety wielkie szczęście trwało krótko, bo przed kolejnymi wakacjami dowiedziałam się, że Moja Wielka Miłość (czy pisałam, że był cholernie inteligentny i piekielnie pracowity?) dostała stypendium i wyjeżdża do szkoły za granicę. Rocznie 10 osób z Polski dostaje to stypendium, ja pier***ę, a on musiał być jedną z nich. Przejebane.
I co mi pozostało- patrzeć na jego zdjęcia na fb z jego dziewczyną i słuchać Adele "Someone like You". Echch...

Najgorsze jest to, że miałam kilku mniej lub więcej chłopaków, którzy mnie mniej lub więcej rzucali, albo ja im dawałam kosza, ale to należy do przyszłości i nawet mnie już nie interesuje, co się z nimi dzieje, a nawet jeśli trochę mnie to interesuje, to tylko z ciekawości. Nie wyobrażam sobie, co by było, gdyby. Tylko tu- gdyby... Wiem, że na pewno byśmy się później rozstali, ale zawsze zostaje to- gdyby...

Trudno mi zdecydować, czy lepiej poznać kogoś cudownego i potem cały czas wracać myślami do przeszłości i żałować, czy może nie poznać i nie wiedzieć, że komedie romantyczne nie zawsze tak do końca kłamią. A gdyby tak życie potoczyło się jak komedia romantyczna? Jak w Love, Rosie- pojadę na jego ślub, ubiorę i uczeszę się pięknie, domaluję sobie grube brwi i na weselu wzniosę toast, życząc mu szczęścia, choć w oczach będą błyszczeć mi łzy... Ale niestety jest kilka przeszkód, które utrudnią mi zrealizowanie mojego planu, jak choćby to, że wszyscy by umarli ze śmiechu, gdy zaczęłabym mówić po angielsku, nikt by nie zrozumiał, o co mi chodzi, a pan młody pewnie by pomyślał, że po prostu pytam, gdzie jest toaleta...
Dodaj napis

Strasznie przysmęciłam w tej notce, choć mam wrażenie, że i tak przeszłam tylko po łepkach tematu. Jakaś konkluzja na koniec- większości ludzi jest pisany jakiś związek. Część jest szczęśliwa, część nie. Może to kwestia przypadku, może wyboru, może pracy czy szczęścia. Teraz już wiem, że miłość to nie  "fatalne zauroczenie" w stylu- ja cię kocham, a ty mnie nie, więc ugotuję twojego królika.
Na zakończenie jeszcze jedna smętna piosenka, dla tych, którzy dotarli do smętnego końca tej egzystencjalnej notki.

Komentarze

Bo w tandemie taniej jest niż sam. Nju mobajl

Popularne posty