Po pierwsze nie szkodzić...

Czytam książkę o neurochirurgii o tym tytule, świetna lektura, która skłoniła mnie do napisania tych kilku słów. Oczywiście jestem daleka od pisania wspomnień ze swojego życia lekarza weterynarii, gdyż moje życie i kariera będą jeszcze długo trwały, mam nadzieję, natomiast mam kilka przemyśleń dotyczących pisania w ogóle, książek, zwłaszcza poświęconych medycynie i weterynarii, oraz tematów pokrewnych.
Wszyscy znamy ciepłe i wzruszające książki Jamesa Herriota, zabarwione dużą dozą humoru, opisujące sielankowe życie wiejskiego weterynarza w pięknym Yorkshire. Klienci są mili lub przynajmniej zabawni, więcej jest historii z happy endem, niż tych zakończonych niepowodzeniem i po lekturze cyklu książek pewnie każdy chciałby również być weterynarzem, zamieszkać w przytulnym Skeldale House i po pracy pić whisky i palić fajkę przy kominku. Jakie było moje zdziwienie, gdy, zaczynając pracę w tym szlachetnym zawodzie, przekonałam się, że ani nie mam tak spektakularnych przypadków, ani bynajmniej (bynajmniej nie?) spotykam się z wdzięcznością moich klientów. Pacjenci oczywiście okazują wdzięczność zawsze i wszędzie, mam już sporą grupę psiaków pacjentów, nad którymi lepiej się nie pochylać z otwartymi ustami, bo ich język to okrutnie wykorzysta. Zetknięcie się z rzeczywistością na początku jest szokujące, bo zamiast rozwiązywać medyczne zagadki, jak z dr House'a, trzeba w kółko robić to samo, czyli czyścić uszy oraz obcinać pazurki (jeśli jest coś, czego w tej pracy nienawidzę najbardziej, to właśnie jest przycinanie pazurków!!), cały czas się uśmiechać i spokojnie powtarzać "Pimpusiu, nic się nie dzieje, nie denerwuj się..." gdy wściekły Pimpuś próbuje mi odgryźć rękę. Pracuję już 4 lata i mam jeszcze obie sprawne ręce, jest to już jakiś sukces.
Autorem książki "Po pierwsze nie szkodzić" (Do no harm) jest angielski znany neurochirurg, Henry Marsh. Na zdjęciach w przeglądarce widzimy starszego pana, patrzącego na nas zza grubych oprawek okularów, będących częścią bezbłędnej stylówy angielskiego lekarza starszej daty. Na wszystkich zdjęciach ma poważny wyraz twarzy, jakby wciąż pamiętał o wszystkich nieudanych operacjach i sparaliżowanych pacjentach. Jak sam pisał, neurochirurg ma najtrudniejsze zadanie ze wszystkich chirurgów, bo w każdej innej dziedzinie operacja może się udać, i pacjent zdrowieje, albo może się nie udać i pacjent umiera, a w neurochirurgii pacjent może jeszcze długo żyć z paraliżem lub porażeniem i lekarz musi oglądać swoje cierpiące ofiary. Tytuł książki jest pewną ironią, bo z jednej strony kojarzymy od razu przysięgę Hipokratesa ze wzniosłą misją lekarzy, ale z drugiej strony autor, jako lekarz, musiał łamać tą przysięgę, skazując ludzi na długą wegetację bez celu, po nie do końca udanej operacji usunięcia guza mózgu, po wylewie w wyniku powikłań i tak dalej.
Lekarze (my lekarze, bo pozwolę się dopisać do tego zacnego grona, choć akurat ludzi nie leczę) mają ten przywilej, czy też to brzemię, że oglądają rzeczy niedostępne dla zwykłego człowieka. Mamy moc zadawania śmierci, oglądania śmierci i narodzin. Śmierć w wyniku uśpienia nie jest niczym widowiskowym, zwierzę jest znieczulone silnymi lekami do narkozy i dostaje zastrzyk z barbituranów, który zatrzymuje pracę serca. Zdarza się skurcz czy wyprężenie całego ciała, u kotów nastroszenie ogona, komory i przedsionki jeszcze chwilę migoczą, ale wyraźną oznaką śmierci są nieruchome, otwarte oczy bez odruchu rogówkowego, które można naciskać jak kauczukowe kulki. Właściciele różnie reagują w takiej sytuacji, większość obawia się, czy nie będą musieli obserwować, jak ich zwierzę się męczy i z ulgą przyjmują propozycję, żeby na czas zakładania dojścia dożylnego i podawania leków zatrzymujących serce wyszli do poczekalni. Na początku pracy starałam się jak najwięcej mówić do właścicieli, okazywać im wsparcie czy współczucie, ale po jakimś czasie doszłam do wniosku, że lepiej nie psuć ludziom wspomnień z ostatnich chwil ich zwierzaka moją bezsensowną gadaniną. W pamięci utkwiła mi kotka Pusia, śliczna, niebiesko- biała kotka dachowa, która pierwszy raz pojawiła się w lecznicy w drugi dzień Świąt, z powodu niewydolności nerek. Po serii kroplówek Pusia poczuła się lepiej, ale po kilku miesiącach wróciła z nowotworem sutka, który bardzo szybko urósł i dał już przerzuty do płuc. Jedyne co mi pozostało, to uśpić kotkę, bo czuła się już bardzo źle, nie chciała jeść i miała kłopoty z oddychaniem. Właściciele, małżeństwo emerytów, zdawali sobie sprawę z sytuacji i byli z tym pogodzeni. Gdy wychodzili do poczekalni, a Pusia była już pod wpływem leków usypiających, jej pani powiedziała- Żegnaj kochana, już nigdy więcej Cię nie zobaczę...
W tych prostych słowach zawarła wszystko, co było do powiedzenia.

Komentarze

W sumie nie wiem jaka puenta tej historii. Jednak jakies tam zwierzęta leczysz, jak sie im nie pogorszy to trudno bedzie umrzeć. I ratujesz zaszyte dupki. Ale nikt wiecznie nie zyje, a kocie serduszka odmierzaja ich za krotki czas zycia.
Jaskra pisze…
Ale zawsze potem można wziąć następnego

Popularne posty