Wesele... cz.1

W piękny wrześniowy weekend, na zakończenie mojego urlopu, wybrałyśmy się z Kocią Matką aka Tyśką na wesele jej znajomego, do miejscowości pod Piłą. Kocia Matka przyjechała do mnie w czwartek wieczorem, zjadłyśmy smaczną kolacyjkę, zrobiłam jej krwisto- czerwone hybrydy na paznokciach i poszłyśmy spać z kotem. Kwintesencja staropanieństwa.
Rano zjadłyśmy równie pyszne śniadanko, z dżemem z kumkwata, i ruszyłyśmy w podróż samochodowo- autostradową. Grało radio, słońce świeciło, kilometry mijały, a my marzyłyśmy o postoju w McDonaldzie i jakimś McWrapiczku. Mijają kilometry, a Makusia nie ma. Mijamy Toruń, Makusia nie ma. Minęłyśmy Bydzię, Makusia niet. Już łzy w oczach, żołądki przy kręgosłupie. W końcu zostałyśmy zmuszone do postoju na stacji benzynowej, gdzie serwowano mniej więcej dewolaja, schabowego, sałatkę i placki ziemniaczane. Kocia Matka zjadła sałatkę, ja placki ziemniaczane i ruszyłyśmy dalej. Krajobraz coraz bardziej malowniczy, kręte drogi i pagórki, zieleń przetykana już złotymi liśćmi, złote popołudniowe słońce. Z radia leci akurat Michał Bajor "Moja miłość największa". Mówię Kociej Matce, że lepiej prowadzi samochód, niż śpiewa. Kocia Matka sugeruje, że lepiej się jedzie samochodem, niż idzie na piechotę.
Dojechałyśmy do skrzyżowania, gdzie można było jechać albo do Jastrowia, albo do Więcborka. Ha, Więcbork, coś mi to mówi... Kiedyś tam już byłam i na pewno tam nie wrócę!
W końcu dojechałyśmy do miasta Jastrowie, które zasłynęło np. tym, że w XVIIIw. odbyło się tu wiele procesów czarownic, a w XXIw. przyjechała tu Magda Gessler. Niestety kilka wieków za późno...
Ośrodek Leśnik oferował zakwaterowanie w pawilonach nad jeziorem, za małą dopłatą można było mieć pokój z łazienką, z czego skwapliwie skorzystałyśmy. Widok malowniczy, las, za domkiem zejście do jeziora, plaża, pomost, świeże powietrze. Rozpakowywałyśmy się właśnie, gdy do naszych uszu dobiegł niepokojący dźwięk. ŁiIIIIIiiii łiiiiiiii  ŁIIIII chrrrrr chrrrrrrrrr...
-COOOOO??- wrzasnęła Kocia Matka- Oni tu mają dziki!!??
Otworzyłam drzwi i omal nie padłam, powalona potężną falą - Taaak... I chyba właśnie im sprzątają...

Na piątek wieczorem był zaplanowany biforek wesela, czyli miejscowy zwyczaj "Polter". Polter polega na poczęstunku i popijawie, na której tłucze się butelki, szkło, inną ceramikę oraz sprzęty, na specjalnie przygotowanym kamieniu przed domem panny młodej. My, jako osoby nieobeznane z tradycją, zorganizowałyśmy sobie tylko po butelce po soczku, ale miejscowi przynosili całe kartony butelek, a ktoś opowiadał, że kiedyś na polter ktoś przyniósł nawet stary telewizor...
Biesiada trwała w najlepsze, a ponieważ impreza była otwarta i nie było selekcji na wejściu, to pojawił się też miejscowy super- alko men, czyli pan Zenek (chyba). Super alko men miał w porywach 5 zębów, kapelusz w stylu pijana panama, oraz zdanie na każdy temat. Wychwycił, że są podobno goście ze stolycy i zaczął nas wypytywać o realia życia w Warszawie. Kocia Matka mu powiedziała, że w Warszawie zarabia się 15 zł/h (czy inna kwota, ale podobna), na co pan Zenek, grzebiąc sobie paluchem w rozporku, zawyrokował - Cooo? Eeee idź ty! To ja jaj nie mam, jak ty jesteś z Warszawy! Taka tam warszawianka! To ja bym cię do worka zapakował i na targu w Poznaniu za więcej sprzedał, jako świnię!! Hahahaha!!
świnka i dzik

W następnej części min.: o tym, jak ogar Elza nas uratował, o wujku Romanie, który się zaklinował w krzesełku oraz o moim sukcesie na weselu. Część druga może nastąpi.


Komentarze

Anonimowy pisze…
Mistrzowski wpis! Czekam z wypiekami na drugą część :-D

Pozdrawiam,
Weronika
Kocia matka pisze…
Też czekam. Jeszcze droga powrorna do opisania...
Saril pisze…
A coś było nie tak z drogą powrotną?

Popularne posty